reklama

Historia, o której nie można zapomnieć. Ich przodkowie mieszkali na Wołyniu [REPORTAŻ]

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: arch. prywatne Roberta Gawła

Historia, o której nie można zapomnieć. Ich przodkowie mieszkali na Wołyniu [REPORTAŻ] - Zdjęcie główne

Rodziny wciąż walczą o pamięć pokrzywdzonych na Wołyniu. Na zdjęciu rodzina Roberta Gawła. | foto arch. prywatne Roberta Gawła

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Warszawa11 lipca – dla wielu polskich rodzin jest to dzień niemal jak każdy inny. Ale nie dla nich, potomków ludzi, którzy 81 lat temu mieszkali na Wołyniu. Oni wciąż pielęgnują pamięć o swoich bliskich i po raz kolejny pokażą, że ci wciąż są w ich myślach oraz sercach.
reklama

11 dzień lipca 1943 r. został nazwany "krwawą niedzielą", ponieważ stanowił kulminację ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia. Tego dnia Ukraińska Powstańcza Armia i powiązane z nią formacje dokonały zbrojnego ataku na ponad 100 miejscowości zamieszkiwanych przez Polaków. 

Michał Temczuk wyruszył na front. Uniknął rzezi  i dołów katyńskich, jednak nigdy nie odzyskał synów. "Cały życie był zamkniętym w sobie człowiekiem" 

Wiadomo, że do przeprowadzenia tej brutalnej akcji przygotowywano się od dawna. Krótko przed kolejną rocznicą tej makabrycznej zbrodni zapytaliśmy rodziny, których przodkowie zginęli albo musieli uciekać z Wołynia, czego oczekują i czy to dobry czas, aby ten temat z Ukraińcami podejmować.

reklama

Historia, która miała miejsce w Wołyniu, dotknęła chociażby rodzinę Ramzesa Temczuka, a dokładnie jego dziadka Michała ze strony taty. – Dziadek nigdy nie chciał nam o tym opowiadać. Całe życie był zamkniętym w sobie człowiekiem, którego my, jego wnukowie, się baliśmy

– przyznaje.

Rodzina Ramzesa Temczuka pochodzi ze wsi Antonówka, pod Krzemieńcem. Jego pradziadek był leśniczym. Zmarł zamordowany przez bandytę, kłusownika narodowości ukraińskiej. – Ta sytuacja w żaden sposób nie rzutowała na relacje sąsiadów, a w tamtej okolicy mieszkali zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Nie byli narodami skonfliktowanymi. Może o tym świadczyć, chociażby fakt, że było bardzo dużo mieszanych małżeństw. Zresztą również mój dziadek ożenił się z Ukrainką, z którą miał dwójkę dzieci – opowiada.

reklama

Jak dodaje, to co spotkało jego pradziadka, nie miało żadnego podłoża narodowościowego, ani też nie spowodowało żadnego konfliktu. – Nie rzutowało to na relacje sąsiedzkie. Bandyci, jak i dobrzy ludzie byli po obu stronach. Zresztą podobnie jest dzisiaj – zauważa Ramzes Temczuk.

Po wybuchu wojny dziadek Ramzesa wyruszył na front. Walczył z Armią Czerwoną. W domu została jego żona z dwójką dzieci. W wyniku działań wojennych jej mąż trafił do łagrów, na szczęście udało mu się uniknąć „dołów katyńskich”.

Dziadek miał bardzo ceniony w owym czasie zawód. Był bardzo dobrym mechanikiem, dzięki czemu uznano, że bardziej przyda się żywy. Armia radziecka wyciągnęła go więc z łagrów i kazała mu się zajmować ich samochodami. Miał nawet taki epizod, że w trakcie jednej przejażdżki widział, jak jego matka i ojczym są wysiedlani z domu. Niestety, nie miał szans, by się z nimi pożegnać. Był przez Rosjan traktowany jak niewolnik – opowiada.

reklama

 

(arch. rodzinne R. Temczuk)

Kiedy dziadek walczył o życie w rosyjskiej niewoli, swoją tragedię przechodziła jego ówczesna żona. Jak się okazało, jej bracia działali w UPA i w pewnym momencie zmusili ją do rozwodu z Polakiem. – To, jak na ówczesne czasy, odbyło się dość delikatnie, ponieważ wiele historii kończyło się tak, że żona sama zabijała męża lub też wskazywała, gdzie można go znaleźć i mordowali go inni. W niektórych przypadkach również te kobiety były mordowane. Moja rodzina uniknęła tego dramatycznego losu, ponieważ dziadek przebywał w niewoli – przypomina Ramzes.

W międzyczasie żonie pana Michała udało się ostrzec kuzynostwo męża przed masakrą, którą szykowali Ukraińcy. Pomogła im również w ucieczce, dzięki czemu rodzinie udało się uniknąć śmierci. – Kuzynostwo zamieszkało potem pod Malborkiem i już tam zostało. Ja, jako dziecko, parokrotnie spędzałem u nich wakacje i muszę przyznać, że dość trudno było mi nawiązać z nimi relacje, ponieważ oni się bardzo specyficznie zachowywali. Będąc dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy, że zarówno oni, jak i mój dziadek przeszli przez bardzo trudne, makabryczne wręcz doświadczenia - opowiada.

(arch. R. Temczuk)

Przerwa od Wołynia? Dla nich to niemożliwe 

Ta historia niestety, nie ma dobrego zakończenia, bo co prawda dziadek i kuzynostwo przeżyli wojnę, ale mężczyzna już nigdy nie odzyskał synów.

– Dziadkowi pod koniec 1943 roku udało się dołączyć do polskiej armii na Wschodzie. Służył w artylerii i przechodził przez Wał Pomorski, Kołobrzeg, brał udział w forsowaniu Odry aż do Berlina. Stamtąd dostał przydział do stacjonowania w Gnieźnie, no i tutaj już został. W międzyczasie kilkukrotnie próbował nawiązać kontakt ze swoimi synami. Zamiast odpowiedzi w 1949 roku dostał wezwanie do Brześcia. Tam zmuszono go do podpisania dokumentów zrzeczenia się praw do dzieci. I mimo że później wielokrotnie pisał do nich i próbował nawiązać kontakt, nie udało mu się to. Mój tata również próbował kontaktować się ze swoimi braćmi. Również nieskutecznie. Jak już wspominałem, moja rodzina uniknęła tego najtragiczniejszego scenariusza, jednak dramatem było to, że mój dziadek już nigdy nie zobaczył swoich dzieci, nie znał ich losu. Dzisiaj trudno mi nawet powiedzieć, po której stronie oni są, ponieważ jedyne informacje, które udało nam się uzyskać to takie, że pierwsza żona dziadka wyszła ponownie za mąż za radzieckiego oficera, który usynowił jej dzieci. Znając historię Związku Radzieckiego, mogą oni już nie żyć, mogli zostać na Ukrainie, a mogą mieszkać w Rosji. Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie szukać informacji o nich – przyznaje.

Zdaniem Ramzesa Temczuka Wołyń to temat ważny historycznie, od którego nie powinniśmy "robić sobie przerwy" dlatego, że na Ukrainie jest wojna. – Uważam, że przy tym pojednaniu polsko-ukraińskim, które miało miejsce z powodu wybuchu wojny, nie skorzystaliśmy z okazji, aby móc to wyjaśnić. Zapewne nasi politycy stwierdzili, że to nie jest dobry moment. A trzeba było podać dziesięć rzeczy o tym, jak bardzo ich wspieramy, po czym dodać jedenastą o tym, że cały czas czekamy, aby rozwiązać sprawę Wołynia – mówi.

Jak dodaje, nie po to, aby kogoś ścigać, żądać jakiegoś odszkodowania, czy się mścić, ale po to, by ta sprawa została wyjaśniona. – Żebyśmy doczekali się z ich strony dobrej woli dotyczącej tego tematu, to musiałaby być duża jednomyślność ze strony większości społeczeństwa ukraińskiego. Ja myślę, że tej jednomyślności nie ma, ale to są moje odczucia.

Jak zauważa Ramzes Temczuk, Polska nigdy nie doczekała się słowa „przepraszam” i jego zdaniem już się nie doczeka. – Straciliśmy na to dobrą okazję, a trzeba zauważyć, że nasze stosunki się pogarszają – zauważa. Przyznaję jednak, że rozumie Ukraińców, że trudno im żyć z takim obciążeniem. – Brzemię ciążące od kilku pokoleń i próba tłumaczenia się nam z czegoś, co było ileś tam lat temu, nie za bardzo jest komukolwiek na rękę – tłumaczy.

Pytamy, czy dziadek był w stanie wybaczyć Ukraińcom. – Trudno mi jest powiedzieć, co dziadek nosił w sercu, dlatego, że nigdy nie chciał rozmawiać na temat wojny. Ze mną to w ogóle. Najwięcej rozmawiał z moją mamą, niestety ona też już nie żyje. Kiedyś obiecała, że mi o tym opowie, ale nie zdążyła. Ja pamiętam dziadka, jako człowieka bardzo nerwowego i strasznie chłodnego. Myśmy, wnuki dziadka się jego bali – zdradza.

Po latach przyznaje, że potrafi to jednak zrozumieć. Jak zauważa, trudno nie być znerwicowanym, kiedy, jako młody mężczyzna, który dopiero wchodzi się w dorosłe życie, idziesz na front, widzisz ginących kolegów, potem przeżywasz bardzo brutalną rzeczywistość łagrów, niewolę radziecką, widzisz wysiedlaną matkę, a jakby tego było mało, tracisz żonę i dzieci. To bardzo dużo jak na jednego człowieka. – Obecne doświadczenia z żołnierzami, którzy zmagają się z PTDS (zespół stresu pourazowego) pokazują, że nie zawsze nawet terapia pomaga – zauważa. I dodaje, że dziś raczej nie zdążają się sytuacje, że żołnierz wychodzi na wojnę na 5, czy 6 lat. A w czasach drugiej wojny światowej nie były to niestety pojedyncze przypadki.

"Na podwórzu kaczki kąpały się we krwi zamordowanej cioci i jej córek"

Mama historyka Roberta Gawła urodziła się w Witoldówce na Wołyniu w 1937 roku. To była miejscowość obok Włodzimierza Wołyńskiego, niedaleko dzisiejszej granicy. W bliskiej okolicy znajdował się większy Poryck, do którego ludzie jeździli do kościoła. – W osadach mieszkały głównie rodziny polskie, ale nie brakowało również ukraińskich, a nawet czeskich – opowiada.

Dziadek pana Roberta, Wincenty Zakrzewicki był kowalem, miał dość dużą kuźnię i sporo pracy. To nie było zajęcie związane tylko z kuciem koni, ale również, np. z naprawą wozów. Rodzinie powodziło się naprawdę dobrze. – Oprócz moich dziadków mieszkali tam również inni krewni, w innych osadach — wyjaśnia Robert Gaweł. I dodaje, że rodzina z wieloma Ukraińcami utrzymywała bardzo dobre, sąsiedzkie kontakty. Chodzili do siebie na święta, brali udział w swoich weselach. – To nie były złe stosunki, o których się dzisiaj mówi, ale niestety w 1943 roku doszło do wydarzeń, które nazywa się „rzezią wołyńską” – mówi. – Choć ta atmosfera takiego napięcia panowała już dużo wcześniej, bo po wioskach chodziły dość niepokojące wieści o zabitych Polakach. My oczywiście dziś wiemy, że Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów wraz z Ukraińską Powstańczą Armią już wówczas miała przygotowany cały plan pozbycia się głównie z Wołynia naszych rodaków i Żydów, ponieważ chciano go oczyścić etnicznie. Apogeum ich zamiarów miało miejsce 11 lipca 1943 roku – opowiada pan Robert.

Jak te tragiczne zdarzenia wspominała jego mama? – Mama bardzo chciała wyprzeć to ze swojej pamięci. Zresztą ona tych wspomnień ma niewiele, ale też była małą dziewczynką, miała wówczas 6 lat, jej siostra zaledwie rok – mówi.

Więcej z tych tragicznych dni zapamiętał jego wujek, brat mamy – Eugeniusz, który miał wówczas 11 lat.

W dniu masakry do domu Wincenta Zakrzewickiego przyszedł ukraiński chłopiec, kolega Eugeniusza i ich ostrzegł, że „jadą partyzanci”. – To nie były regularne partyzantki UPA, ale głównie chłopstwo, uzbrojone w siekiery, cepy, łopaty, różne takie sprzęty gospodarstwa domowego. Oni przy pomocy tego sprzętu mordowali – przypomina pan Robert.

Po otrzymaniu ostrzeżenia mężczyzna wraz z żoną i dziećmi wzięli to, co mieli pod ręką i uciekli. Gdyby nie działali szybko, zapewne nie uszliby z życiem. Na miejscu została babcia mamy pana Roberta.

– Na drugi dzień dziadek, który był dość zasobnym człowiekiem, wziął pieniądze i pojechał na posterunek żandarmerii niemieckiej. Zapłacił tym ludziom, aby pojechali do moich dziadków i zobaczyli, co tam się dzieje. Na podwórzu już siedzieli ukraińscy bandyci, którzy na ich widok uciekli. Na szczęście okazało się, że babcia żyje – słyszmy.

Niestety, dużo gorszy los spotkał rodzinę stryja mamy pana Roberta  Karola, który mieszkał bardzo blisko Porycka. – Stryj, zresztą jak wielu mężczyzn, ukrywał się, ponieważ na początku uważano, że tylko ich będą mordować. Mordowano jednak wszystkich, łącznie z dziećmi i starcami. Wujek wrócił do domu wieczorem, kiedy w okolicy zrobiło się spokojnie. Okazało się, że zabito jego żonę Helenę i pięć córek, z czego najstarsza miała lat 18, najmłodsza zaledwie pół roku. Niektóre zostały zastrzelone, niektóre zamordowane przy użyciu domowych narzędzi polowych. Wujek z żalu prawie zwariował. Po mojej rodzinie krążyła potem opowieść, że na podwórzu kaczki kąpały się w krwi zamordowanej cioci i jej córek.

Uciekli, ale katom udało się osiągnąć pewnie sukces. "Nie chcieli o tym mówić"

Po tych tragicznych zdarzeniach rodzina pana Roberta przedostała się do miejscowości Sokal, potem na Śląsk, a w 1947 roku wyjechała do Wielkopolski na poniemieckie gospodarstwo niedaleko Janowca. Pozostali bliscy, którzy wcześniej mieszkali na Wołyniu, rozproszyli się po całej Polsce. Część mieszka na Pomorzu, w okolicach Gdańska i Elbląga, część na Pomorzu Zachodnim, część została na Śląsku.

(Ocaleni z rzezi. Józefa i Wincenty Zakrzewiccy z dziećmi i rodzeństwem. Koźle na Śląsku, 1946 rok, arch. prywatne R. Gaweł)

– To, co udało się osiągnąć wołyńskim katom, w związku z tym niesłychanym okrucieństwem tych mordów, to spowodowanie ogromnej traumy u Polaków. My dziś wiemy, że wrzucano dzieci do studni, odrąbywano ludziom głowy, wyciągano płody z brzuchów kobiet. To były rzeczy niewyobrażalne. To miało spowodować taki lęk u tych, co przeżyją, że oni nie będą chcieli już nigdy tam wrócić. I faktycznie tak się stało, bo te opowieści w ogóle nie były potem podejmowane. Zresztą za czasów władzy komunistycznej zakazywano rozpowszechniać tych informacji. Moja ciotka, która tam mieszkała z dziadkami, a później również przebywała na Syberii, została pewnego razu wezwana do Damasławka na posterunek Urzędu Bezpieczeństwa. Tam usłyszała, że jak nie będzie siedzieć cicho, nie przestanie o tym opowiadać, to ją zamkną – słyszmy.

Pan Robert i jego rodzina cały czas pielęgnują pamięć o swoich bliskich oraz innych, którzy doświadczyli „rzezi Wołyńskiej”. W 2003 roku namówił swojego wujka Eugeniusza, żeby pojechać w te regiony. Co tam zastali? Absolutnie nic. Żadnych śladów po Polakach. Wszystkie osady zostały przez sowieckie kołchozy przejęte i zniszczone, nie było domów, a pola zostały wyjałowione.

- W 2003 roku, na 60. rocznicę rzęzi wołyńskiej, na szybko zorganizowano porozumienie w tej sprawie. Prezydent Łeonid Kuczma oraz prezydent Aleksander Kwaśniewski spotkali się w Porycku na cmentarzu, gdzie stanął pomnik upamiętniający te wydarzenia. Obok, też na szybko zrobiono cmentarz i postawiono kilka grobów. Tam jest też grób żony i córek wuja Karola – opowiada.

 

W czasie pobytu na Wołyniu pan Robert miał okazję porozmawiać z Ukraińcami na temat tamtejszych, tragicznych wydarzeń. Co usłyszał? – Jeżeli chodzi o młode pokolenie, to ono było nastawione bardzo propolsko. W domu, w którym wówczas mieszkaliśmy, spotkaliśmy młode dziewczyny, które studiowały we Lwowie, ale mówiły bardzo dobrze w naszym języku i oglądały wiadomości w języku polskim. Ich mama również była do nas bardzo przyjażnie nastawiona. Ale tam była jeszcze ich babcia, która doskonale pamiętała wojnę i ona już nie podchodziła do nas z taką sympatią. Również źle wspominała naszych przodków. Zresztą w Ukrainie Zachodniej jest taki stereotyp Polaka, który uważał się za lepszego. Twierdzono, że „Polaki to pany”. Ja jej się wówczas zapytałem, dlaczego milicja pilnuje cmentarza, który został odrestaurowany z okazji tej rocznicy. Ona mi odpowiedziała, że chronią go przed Polakami. Odpowiedziałem, że raczej nie ma takiej potrzeby. Bo my tu przyjeżdżamy, składamy kwiaty, zapalamy znicze i nic nie dewastujemy. Dodałem, że moim zdaniem chodzi raczej o prowokacje z tej drugiej strony.

Robert Gaweł opowiada nam, że jego wujek, który uciekł z Wołynia w wieku 11 lat, sądził, że cała ta sytuacja była spowodowana przyczynami ekonomicznymi. – Wujek mówił, że było widać zawiść Ukraińców w stosunku do Polaków. Twierdzili oni, że nasi rodacy mieli lepiej. To, na co chcę zwrócić uwagę, to atmosfera, która wówczas w tym 2003 roku panowała, przy okazji naszych odwiedzin. Ona była naprawę dobra, przyjęto nas z wielką gościnnością. Jednak, jak później zauważył wujek, na początku lat 40. również wszystko dobrze się układało, a potem jakby piorun strzelił. Chłopi byli podburzani nie tylko przez członków UPA, ale również niektórych popów, którzy święcili im nawet siekiery.

(Eugeniusz Zakrzewicki, wyjazd na Wołyń 2003 rok, arch. prywatne R. Gaweł). 

Nieuregulowana zadra. "Dopóki tak się nie stanie, nie możemy mówić o normalnych stosunkach. To nas ludzi, którzy noszą pamięć o Wołyniu, bardzo niepokoi" 

Czy jest możliwe porozumienie na linii Polska-Ukraina? Czy sprawa Wołynia zostanie kiedyś wyjaśniona? Czy to dobry czas, aby teraz o tym rozmawiać? Robert Gaweł, którego rodzina przeżyła tę rzeź, z wykztałcenia jest hstorykiem, ma więc podwójny ogląd sprawy. Czy jest optymistą? – Wydaje mi się, że my już straciliśmy ten dobry czas. Jak się zaczynała wojna w Ukrainie, to trzeba było pewne rzeczy ustalić. Myśmy już nie raz pokazali, że jako Polacy nie mamy żadnych roszczeń, ale tu należało się zachować bardziej racjonalnie. Myśmy im dali ogromną ilość sprzętu wojskowego i wówczas trzeba było ich poprosić, aby pozwolili nam odszukać szczątki naszych przodków i dokonać pochówków. IPN był gotowy do tej pracy. Dodajmy, że wielu Polaków wciąż leży w jakiś dołach, nie ma grobów. To jest zadra, która jest nieuregulowana. I to bez wątpienia nie jest załatwione. Dopóki tak się nie stanie, nie możemy mówić o normalnych stosunkach. To nas ludzi, którzy noszą pamięć o Wołyniu bardzo niepokoi – przyznaje. 

(arch. prywatne R. Gaweł) 

"Bez wątpienia UPA dokonała ludobójstwa na Polakach, bez wątpienia Ukraina powinna zaakceptować tę przeszłość i się z nią rozliczyć, a rodziny ofiar powinny dostać zadośćuczynienie"

O tym, kiedy powinna się odbyć rozmowa o Wołyniu, pomiędzy polską a ukraińską stroną, zapytaliśmy dr. Marcina Szymańskiego z Katedry Historii Polski Najnowszej Uniwersytetu Łódzkiego. – Trzydzieści lat temu — usłyszeliśmy. – To jest temat, który został całkowicie odpuszczony przez naszych polityków w latach 90. i później w dwutysięcznych. Zabrakło pomysłu, w jaki sposób rozmawiać o tym z Ukraińcami. Przez to, że tak było, to temat był i jest rozgrywany przez różne, dziwne grupy powiedzmy, że związane z Rosją. Ja to obserwuję od dawna, tam, gdzie politycy milczą, historycy piszą swoje książki, których nikt nie czyta, to pojawią się ludzie, z dziwnymi powiązaniami i tworzą jakieś fundacje, albo wypuszczają publikacje, w których kłamią na ten temat – mówi.

Jak dodaje, jest to nic innego, jak wykorzystywanie historii w celach politycznych i szerzenia dezinformacji. – Temat jest bardzo trudny, jednak z punktu widzenia historyka, to nie jest dobry czas, aby rozmawiać o Wołyniu – mówi dr Marcin Szymański. – W tej chwili Ukraińcy uważają, że ich państwowość jest zagrożona i tak faktycznie jest. To nie oni są odpowiedzialni za to, co działo na Wołyniu, tylko ich dziadkowie i pradziadkowie, dlatego to jest problem niedzisiejszy. Choć ja w pełni rozumiem, że pokrzywdzone rodziny mają z tym problem i absolutnie nie mam zamiaru ich oceniać. Natomiast musimy zrozumieć to, co się dzieje na Ukrainie, że oni chcą do Europy, a nie na Wschód. I właśnie o to obecnie walczą. Zmierzam do tego, że jeżeli przez 30 lat nie zrobiono nic w tej sprawie, to można jeszcze z tym poczekać.

Doktor Szymański podkreśla, że jest to jego osobiste zdanie i przyznaje, że na temat patrzy przez pryzmat swojego zawodu. – Przez to podchodzę do tego mało emocjonalnie – tłumaczy.

Jego zdaniem również my powinniśmy spojrzeć na ten problem historyczny Ukrainy. Jako na próby rozprawienia się z przeszłością. – Ukraińcy nie patrzą na banderę Roman Szuchewycza i UPA jako na katów Polaków, dla nich to byli obrońcy przeciwko rosyjskiemu najeźdźcy. To jest trochę tak, jak my patrzymy na wszystkich żołnierzy wyklętych, których wielu z nas bezrefleksyjnie czci. A tak naprawdę każdy z nich ma swoją historię i powinien być odrębnie traktowany.

Zdaniem historyka, jeżeli mamy w obecnej chwili rozmawiać o Wołyniu, to dobrze te rozmowy odbywały się przede wszystkim w szkołach, czy na uczelniach. – Z punktu widzenia dydaktycznego to jest najlepsze otoczenie do tego typu rozmów, oczywiście mądrych rozmów – podkreśla.

– Bez wątpienia UPA dokonała ludobójstwa na Polakach, bez wątpienia Ukraina powinna zaakceptować tę przeszłość i się z nią rozliczyć, a rodziny ofiar powinny dostać zadośćuczynienie. Idealnie by było, gdyby wojna skończyła się wygraną Ukrainy, a ta rozpoczęłaby dialog z Polską na gruncie wzajemnego zrozumienia.

"Wielokrotnie padały ze strony ukraińskiej słowa przepraszam" 

Czy polsko-ukriańskie porozumienie w tym temacie jest w ogóle możliwe i czy to jest dobry moment na tego typu rozmowy? Zapytaliśmy o to również Olę Hnatiuk, polsko-ukraińską badaczkę ukrainistyki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. –  Zbrodnie zawsze zasługują na potępienie, a ofiary – na pamięć i pochówek – podkreśliła. – Formuła oparta na modlitwie „Ojcze nasz”: „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”, którą przyjęto w polsko-niemieckim pojednaniu i którą próbowano zastosować w polsko-ukraińskim została odrzucona jednostronnie przez stronę polską. Od 1983 – to już od czterdziestu lat – wielokrotnie padały ze strony ukraińskiej słowa "przepraszam". Wypowiadali je przedstawiciele najwyższych władz, hierarchii kościelnej, społeczeństwa obywatelskiego. Ekshumacje w każdym kraju, w tym także w Polsce, można przeprowadzać w określonych warunkach prawnych i przez uprawnione do tego osoby. Czy w kraju, który toczy wojnę od dziesięciu lat, jest to kwestia najwyższego priorytetu? – pyta retorycznie pani profesor. 
 

reklama
Artykuł pochodzi z portalu tulodz.pl. Kliknij tutaj, aby tam przejść.
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

Lubisz newsy na naszym portalu? Załóż bezpłatne konto, aby czytać ekskluzywne materiały z Warszawy i okolic.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama